Górnicza Izba Przemysłowo Handlowa

Polish Mining Chamber of Industry and Commerce

Biuletyn Górniczy 4-6 (356-358) kwiecień - czerwiec 2025 r.



O płci w branży, finansach spółek i transformacjach sektora górniczego… Rozmowa z Ewą Malek-Piotrowską

Zacznijmy od początku. Jak to się stało, że Pani – rodowita Łodzianka – związała swoją zawodową karierę właśnie z górnictwem i to tutaj, na Śląsku?

Cóż, o mojej pracy w sektorze górniczym zadecydował tak naprawdę czysty przypadek! Tak się złożyło, że po pierwszym roku studiów wyszłam za mąż za sportowca grającego zawodowo w piłkę ręczną – w śląskim klubie… Już wcześniej podjęliśmy decyzję, że zamieszkamy wspólnie w jego stronach. Oczywiście, ówczesne prosperity regionu, związane głównie z przemysłem wydobywczym, też działo zapraszająco…

Nie studiowała Pani jednak kierunku bezpośrednio zwiazanego z górnictwem, choć w czasach transformacji i później przekształceń w sektorze profesje ekonomiczne zyskiwały na znaczeniu…

Niewątpliwie studia ekonomiczne ukierunkowały moją trajektorię zawodową. Zawsze byłam umysłem ścisłym – lubiłam analizować i pracować z liczbami, za to kompletnie nie po drodze mi było z pisaniem. Gdyby poprosił mnie Pan o wywiad „na piśmie”, zapewne bym odmówiła [śmiech].

Tym bardziej cieszę się, że mamy przyjemność rozmawiać. A czy wybierając kierunek kształcenia rozważała Pani również jakieś inne opcje? Dla młodego człowieka ekonomia – na pierwszy rzut oka – wydaje się mało porywająca…

Jeśli pyta Pan o jakieś młodzieńcze niespełnione marzenia to pamiętam, że bardzo chciałam iść do szkoły radiowo-telewizyjnej, co jednak nie przypadło do gustu mojemu tacie…  Wybór padł więc na liceum o profilu ekonomicznym, które mieściło się nieopodal bloku, gdzie mieszkałam. 

Po maturze z kolei bardzo chciałam studiować na Wydziale Maszyn Cyfrowych Politechniki Łódzkiej, ale barierą okazała się fizyka, która w szkole średniej realizowana była na poziomie podstawowym. Bardziej skomplikowany materiał musiałabym więc opanować sama, co wymagało sporo czasu i nie dawało gwarancji sukcesu. W odwodzie pozostawały jeszcze korepetycje, jednak tego scenariusza wolałam oszczędzić moim rodzicom… 

Niechętnie zaczęłam rozglądać się za czymś innym i tym sposobem na moim radarze niebawem znalazła się ekonometria. Zdawała się dość bliska uwielbianej przeze mnie matematyki, a studia na kierunku oferował Wydział Ekonomiczno-Socjologiczny Uniwersytetu Łódzkiego.  

To był jednak również czas, gdy wraz z moim przyszłym mężem, planowaliśmy już ślub, więc w oczy zaglądało nam widmo ewentualnej przeprowadzki. Jeździłam na Śląsk i sondowałam możliwości studiowania tutaj. W dziekanatach katowickiej Akademii Ekonomicznej powiedziano mi, że, istotnie, uczelnia oferuje studiowanie ekonometrii, ale tuż po ślubie okazało się, że wprowadzono mnie w błąd. Ekonometria była serwowana jako przedmiot, a nie jako kierunek…

Stanęłam wówczas przed wyborem – czekać rok na uruchomienie cybernetyki, która była moją opcją awaryjną, albo zdecydować się na ekonomię. Świadoma, że ten drugi wariant pozbawi mnie ścisłego kontaktu z bardziej wyrafinowaną matematyką, przepłakałam dwa tygodnie, ale na któregoś konia trzeba było postawić… I tak po kilku latach skończyłam z magisterium z ekonomii.

Wracamy zatem do pytania o początki Pani kariery zawodowej. Jak to się stało, że trafiła Pani – chyba, mimo wszystko, możemy tak powiedzieć – na kopalnię?

W tamtych czasach obowiązywały jeszcze skierowania do pracy…  Zaproponowano mi zatrudnienie m.in. w Instytut Metali Nieżelaznych w Gliwicach z siedzibą w Gliwicach, gdzie problemem był czas potrzebny na dojazd do pracy, oraz w zakładach wykonujących termoizolację,  gdzie z kolei już na wstępie usłyszałam, że najchętniej w nowej roli widzieli by… mężczyznę. Zniechęcona pomyślałam, że dobrym miejscem na start kariery byłaby lokalna kopalnia, czyli Zabrze-Bielszowice, która miała w dodatku związki z klubem sportowym mojego męża. Okazało się, że mają wakat w ksiegowości…

Był efekt wow czy raczej lekkie rozczarowanie?

Pierwsza myśl była taka, że na pewno nie spędzę w tym fachu zbyt wiele czasu… [śmiech]. Ale dość szybko awansowałam, a potem zostałam główną księgową i perspetywy diametralnie się zmieniły. 

Chodziło o sam fakt awansu, docenienia przez pracodawcę, czy może ważył też tutaj charakter pracy – więcej obowiązków i większa odpowiedzialność?

Moją zmorą była na starcie ta cała mrówcza codzienna praca, którą musi wykonywać początkujący księgowy. W miarę upływu czasu i nabierania zawodowego doświadczenia otrzymywałam jednak coraz bardziej wymagające i odpowiedzialne zadania, co też na pewno zmieniało nastawienie. 

Może pamięta Pani jakieś przykłady?

Jedynym z pierwszych takich obowiązków była koordynacja nad wdrażaniem do księgowości pierwszych automatyzacji oraz systemu informatycznego. To był szczególny moment. W biurach pojawiły się działające w oparciu o system zero-jedynkowy maszyny z NRD wyposażone w taśmy performowane, przy pomocy których pracownicy rejestrowali odpowiednie dokumenty finansowe (np. faktury). Polegało to w gruncie rzeczy na ręcznym „wklepywaniu”. Moim zadaniem było m.in. wykrywanie błędów z użyciem sumatora – bez tego nie dało się wykonać poprawnego bilansu. Z jednej strony tropienie błędów przyprawiało o zawrót głowy, z drugiej miało się wrażenie, że to jest jakoś ważne i coś od tego zależy.

Pamiętam też, że już zajmowanie się bilansem czy zeznaniami podatkowymi, które wymagało zastosowania matematyki i znajomości przepisów, spowodowało, że lody zaczęły pękać. 

Rola głównej księgowej, gdzie tych wymagających aktywności było już znaczenie więcej, z każdym dniem wciagała mnie coraz bardziej i szybko zapomniałam o swoich wczesnych planach „uwolnienia się” od księgowości.

Ponieważ nasz wywiad stanowi część cyklu rozmów o kobietach polskiego górnictwa i w polskim górnictwie, chciałbym porozmawiać również i na ten temat. Górnictwo kojarzy nam się zwykle z „twardą”, męską profesją i wydobywaniem kopaliny pod ziemią, gdzie kobiety nie mają wstępu. Łatwo zapominamy o tym, co dzieje się na powierzchni, a tam przecież kobiety od zawsze były obecne. Chciałem zapytać czy wspomniany branżowy stereotyp działał jakoś na wyobraźnię gdy wkraczała Pani na rynek pracy i co zmieniło się przez te wszystkie lata, gdy pozostawała Pani aktywna zawodowo?

Na dole mężczyźni, w służbach technicznych kopalń – mężczyźni, w zarządach zakładów i przedsiębiorstw górniczych – również mężczyźni. Tak to kiedyś z grubsza wyglądało. Ale w działach socjalnych i księgowości tych samych zakładów i przedsiębiorstw było już zgoła inaczej. W służbach księgowych mężczyzn można było policzyć na palcach jednej ręki, choć to oni zwykle pełnili – a jakże – role kierownicze. O ile sobie przypominam przede mną tylko dwie kobiety w polskim górnictwie zatrudnione były na stanowisku głównej księgowej – na kopalni Halemba i na kopalni Pstrowski. Gdy awansowałam do tej roli w Zabrzu-Bielszowicach, miałam pod sobą 120 kobiet i dwóch mężczyzn.

A gdy decydowała się Pani związać swój los zawodowy z działem księgowości kopalni, była Pani świadoma tych – odwróconych poniekąd – proporcji? Nie obawiała się Pani, że w zakładach górniczych to mężczyźni zwykle silniej zaznaczają swoją obecność (mówiac najłagodniej [śmiech]) i – jak sama Pani zauważyła – to oni w latach, o których rozmawiamy, pociągali zwykle za sznurki?

Tak się składa, że przez całe życie lepiej dogadywałam się z mężczyznami. Już w szkole większość moich znajomych stanowili faceci… Takich obaw w ogóle nie było.

Skoro jesteśmy przy temacie –  wyczytałem w wywiadzie, którego w 2012 r. udzieliła Pani Dziennikowi Zachodniemu, że nie do końca podobały się Pani pomysły z wprowadzeniem do polskiego prawodawstwa tzw. parytetów płci.  Po lekturze określiłbym Pani ówczesne stanowisko jako miękko-sceptyczne [śmiech]…

Cóż, nie lubię forsowania żadnych pomsyłów na siłę, a tak trochę było z parytetami, o których Pan wspomina. Kobiety, które garnęły się do pracy i stale poszerzały swoje kwalifikacje, najczęściej osiągały w życiu zawodowym to, na czym im zależało. 

W tamtych czasach zdarzały się oczywiście różne niewspółmierności czy wynikający ze stereotypów brak zaufania do ich kompetencji po stronie pracodawców (szczególnie gdy mówimy o stanowiskach kierowniczych), ale mam wrażenie, że trochę przeceniamy ich rolę i skalę. To zresztą zmieniało się szybko na naszych oczach. 

Z drugiej strony, sama wielokrotnie awansowałam kobiety i nie zawsze spotykało się to z entuzjazmem z ich strony. Nieraz dało się wyczuć opór wynikajacy czy to z pewnej drobiazgowości czy po prostu innego ustawienia życiowych priorytetów, do którego każdy przecież ma prawo! 

Sugeruje Pani, iż to nie płeć, lecz raczej kompetencje i dokonania powinny decydować o awansach, dostępie do strategicznych stanowisk, itd.?

To z pewnością lepszy klucz i – proszę mi wierzyć – wiele kobiet te  kompetencyjne kryteria (często bardzo wyśrubowane!) spełniało i spełnia z naddatkiem. 

Jedyne, na co zwróciłabym tu jeszcze uwagę to kwestia sekowania kobiet, bo to niekiedy rzeczywiście miało miejsce. Z tym na pewno trzeba walczyć, również na poziomie odpowiednich przepisów. 

Ale walka z dyskryminacją nie powinna się posuwać do tworzenia protez, które mają kobietom pomagać, a w rzeczywistości umniejszają ich rolę i umiejętności czy nawet stawiają pod przymusem. 

A czy rola kobiet w górnictwie nie jest jednak w jakiś sposób szczególna? Wspominała Pani, że w błogich dla sektora węglowego wczesnych latach 90. to mężczyźni dzierżyli stery w kluczowych działach górniczych spółek i firm – nawet w wysoce sfeminizowanych działach księgowości. Wiem, że stała Pani na czele kapituły ustanowionego przez Izbę Przemysłowo-Handlową Rybnickiego Okręgu Przemysłowego konkursu „Narcyz”, w którym nagrody otrzymują kobiety w uznaniu ich dokonań zawodowych i osiagnięć na polu aktywności społecznej. Czy zatem jakaś forma wsparcia dla przysłowiowej „płci słabszej” – szczególnie w silnie zmaskulinizowanym przemyśle – nie była potrzebna?

„Narcyz”, jak i inne podobne inicjatywy, są dowodem na to, że takie wsparcie się pojawiało, nawet jeśli nie tak duże, jak dziś moglibyśmy tego oczekiwać. 

Inna sprawa: czy nie czytamy trochę historii od tyłu? Po transformacji musiało przecież upłynąć nieco czasu zanim rynek pracy się zmieni i zanim zmieni się rola samej pracy i kariery w życiu Polek. Przed 1989 r. dla sporej części kobiet w województwie śląskim praca pozostawała gdzieś na dalszym w planie (tak było najczęściej w rodzinach górniczych). Dopiero w kapitalizmie przy otwartym systemie kształcenia  i pękających stereotypach kulturowych wizja kariery zaczęła jawić się jako coś kuszącego. Okazało się też rychło, że alternatywa dom/rodzina – praca jest fałszywa i z niczego nie trzeba rezygnować. 

Zastanawiam się też, czy aby bardziej niż o wsparcie nie chodziło o docenienie kobiet, okazanie szacunku dla ich pracy i owoców tej pracy. Już samo to musiało przecież działać mobilizująco.

Rozmawiamy o stereotypach damsko-męskich w górnictwie, ale chciałbym również zapytać o inny branżowy stereotyp. Utarło się, że praca na grubie pod ziemią jest ciężka i obarczona ryzykiem, ale mało kto mówi o tym, że ciemniejsze strony miewa również praca na powierzchni. W przypadku stanowisk kierowniczych jest to odpowiedzialność za decyzje i ludzi, związany z tym stres oraz ryzyko wypalenia zawodowego, presje ze strony silnych związków, konieczność stałego reagowania na dynamiczne zmiany w sektorze i tak dalej. Czy piastując funkcje kierownicze, w tym wiceprezesa zarządu Kompanii Węglowej, borykała się Pani z tymi problemami?

Najwięcej stresu doświadczyłam, gdy powstawały wielkie górnicze spółki jeszcze w pierwszej połowie lat 90. W latach 1993-1995, tj. gdy pracowałam na stanowisku Zastępcy Prezesa Zarządu do Spraw Ekonomiczno-Finansowych w Rudzkiej Spółce Węglowej, zderzyłam się z problemem braku środków na wypłaty. Spółka powstała z połączenia ośmiu kopalń, co wiele mówi o skali tego problemu. Kopalnie te w dodatku były średnio rentowne, a niektóre tonęły wręcz w długach. Lepiej sobie nie wyobrażać jak zareagowała by tak liczna, dobrze zorganizowana i kierowana przez związki grupa górników, gdyby zabrakło pieniędzy na wypłaty… Próbowałam oczywiście w różny sposób pozyskać potrzebne środki, ale z uwagi na sytuację spółki nie było to łatwe. W kierownictwie Banku Śląskiego nie odbierano moich telefonów i ostentacyjnie unikano kontaktu ze mną. W chwili gdy grunt palił mi się pod nogami rzutem na taśmę udało mi się jednak porozumieć z innym bankiem z siedzibą w Warszawie i oddziałem w Zabrzu. Udało nam się zorganizować spotkanie zarządu spółki z ówczesną dyrektor tej placówki oraz osiągnąć korzystne porozumienie, co przy naszej ówczesnej zdolności kredytowej zakrawało na cud. Zobowiązaliśmy się do założenia w owym banku konta firmowego, na które trafiać miało 100% wpływów ze sprzedaży. Środki te w pierwszej kolejnosci miały być przeznaczane na pokrycie kredytu, a dopiero potem na zaspokojenie innych zobowiązań finansowych. A był to czas, gdy generowane przez spółkę koszty przewyższały wpływy do kasy…  

To jednak nie był koniec kłopotów…

Osiągnięcie porozumienia to jedno a podpisanie i realizacja umowy – drugie. Przez długi czas musieliśmy co miesiąc spłacać kredyt, żeby dostać kolejny. Tylko tak byliśmy w stanie zapewnić wypłaty wynagrodzeń w obowiązujacej kwocie i na umówiony czas. Sytuacja była więc chronicznie napięta i nie było widoków na poprawę. 

Obok problemów, którym trzeba było wielokrotnie stawiać czoła, Pani kariera jest naznaczona także wieloma sukcesami. Odpowiadała Pani za finanse w kilku różnych podmiotach górniczych piastując wiele prestiżowych stanowisk. Wiele z nich udało się wyprowadzić na prostą, a inne pchnąć na tory szybkiego wzrostu. Gdyby miała Pani wskazać swoje największe osiągnięcie zawodowe byłoby to…

Ustępując z różnych funkcji zawsze zostawiałam po sobie nadwyżkę w kasie. Za mojej kadencji w Kompanii Węglowej (która dobiegła końca w 2012 r.) spółce udało się odzyskać bieżącą płynność finansową. W pewnym momencie mieliśmy na kontach półtora miliarda złotych, co było na tamten czas naprawdę bajońską sumą. Ale warto wspomnieć, że również Rudzka Spółka Węglowa na finiszu mojej kadencji była najbardziej efektywną ekonomicznie spółką węglową w Polsce. Gdy dobiegła ona końca, zaproponowano mi pracę w JSW.

A lubiła Pani – tak po ludzku – swoją pracę? Praca na kierowniczych stanowiskach w górniczych spółkach wymaga niejednokrotnie różnych poświęceń. Nie zawsze też jest to praca osiem godzin na dobę…

Zdecydowanie lubiłam swoją pracę i nie sprawiało mi kłopotu, że w różnych gorących okresach musiałam zostać w biurze od rana do nocy. Nie wyobrażałam sobie opuszczenia stanowiska po przepracowaniu przysłowiowych ośmiu godzin w sytuacji gdy jakieś istotne i nie mogące czekać zadania nie zostały wykonane. Taka już jestem, ale tego rodzaju odpowiedzialności wymagały też funkcje, które piastowałam.

Czy jednym z takich gorących okresów, o których Pani wspomniała były czasy restrukturyzacji i zmian własnościowych w sektorze? Wiele mówiło się wówczas o możliwych scenariuszach prywatyzacji, w której jedni widzieli szansę dla górnictwa i kopalń, a inni demonizowali ten proces jako wyzbywanie się przez państwo bezpieczeństwa energetycznego. Jak Pani na to patrzyła?

Nie wszyscy chcą pamiętać, że te procesy zaczynały się przecież oddolnie. Dyrektorzy kopalń porozumiewali się między sobą, by nie konkurować wzajemnie cenami węgla w dół, bo w takim scenariuszu zakłady z gorszą jakościowo kopaliny nie wytrzymałyby po prostu konkurencji. Jeszcze zanim powstały spółki kopalnie kombinowały więc, aby  łączyć się w silniejsze jednostki – stawką było przetrwanie na rynku. 

Jeśli chodzi o sam proces prywatyzacji to sądzę, że polskie  górnictwo wyglądałoby zupełnie inaczej gdyby on się powiódł. Moim zdaniem kopalnie ekonomicznie byłyby bardziej efektywne. Takie przemyślenia towarzyszyły mi, gdy w JSW wraz z moimi ludźmi robiłam analizy i przygotowywałam pierwsze prospekty pod prywatyzację. 

Tak na marginesie, warto podkreślić jedną rzecz: pod hasłem prywatyzacji przeprowadzano w polskim górnictwie różne przekształcenia. Dla kogoś nieznającego kontekstu pojęcie to mogłoby być mylące. Bo jeżeli Skarb Państwa ma gdzieś przeważający pakiet to czy możemy mówić o prywatyzacji w ścisłym sensie tego słowa?

A lęki związane z tym procesem czy właśnie przekształceniami prowadzonymi pod jej hasłem?

No óż, mamy przykłady prywatnych kopalń, które w strukturach węglowych spółek nie umiały się odnaleźć, a mimo to potrafiły dobrze sobie radzić. Tak było chociażby z powstałym z KWK Pstrowski Zakładem Górniczym Siltech, któremu początkowo nie dawano większych szansa na rynku. Mimo niewielkich złóż długo pozostawał rentownym przedsiębiorstwem i to bez pomocy państwa. 

Spójrzmy też na – również strategiczny – przemysł hutniczy, gdzie prywatyzacja posunęła się o wiele dalej. W jego przypadku nikt nie podnosił alarmu, że wykupuje nas obcy kapitał, ponieważ widać było wyraźnie, że cała ta gałąź biznesowo rośnie.

Powiedzmy sobie jasno: żaden przedsiębiorca nie jest zainteresowany tym, żeby jego biznes upadł czy nie rozwijał się. Jest raczej dokładnie odwrotnie. Może po prostu na pewnym etapie brakowało zaufania do sektora prywatnego? 

Sugeruje Pani, że szczególne warunki, w których funkcjonowało restrukturyzowane górnictwo ograniczały jego rentowność i potencjał rozwojowy?

Wiele było absurdów, z którym kierownictwa kopalń, a później spółek górniczych musiły się zmagać. Weźmy na warsztat choćby substancję mieszkaniową czy – ujmując rzecz szerzej – te wszystkie bloki, szpitale, boiska, hale i tak dalej, które weszły w skład majątku spółek węglowych. Przepisy zobowiązywały spółki do ich utrzymania, co wiązało się przeważnie z horrendalnymi kosztami. Nikt nie myślał o tym, z czego będą one pokrywane i jak mają się do zysków podmiotów nimi zarządzających. Gdy pracowałam w JSW na utrzymaniu substancji mieszkaniowej ponosiliśmy rocznie straty w wysokości około 150 milionów złotych, co w zasadzie neutralizowalo dobre wyniki finansowe uzyskiwane dzięki sprzedaży. Nie było możliwości zracjonalizowania polityki mieszkaniowej, ponieważ krępowały nas przepisy. Mówiło się o możliwości przejmowania lokali mieszkalnych przez miasta, jednak władze miejskie wcale się do tego nie paliły i w gruncie rzeczy trudno im się dziwić – wiedziały na co się piszą…

Czym skończył się ten mieszkaniowy impas?

W JSW zastosowaliśmy ten sam manewr, co wcześniej w RSW. Przeprowadziliśmy rozmowy ze spółdzielniami mieszkaniowymi i dogadaliśmy się, że my bezpłatnie przekażemy im mieszkania, ale w zamian za to będziemy mogli określić regulamin precyzujący w jakiej formie i na jakich warunkach one będą je odsprzedawać naszym pracownikom. A warunki te były oczywiście korzystne – zwykle chodziło o pewien ułamek wartości, w zależności od stażu pracy w kopalniach spółki. W ten sposób pracownicy wchodzili w posiadanie mieszkań, a spółdzielnie zawiadywały majątkiem.

Pojęciem, które dziś robi zawrotną karierę – taką jaka kiedyś była udziałem „restrukturyzacji” – jest słowo „transformacja”, w którym środowiska związane z węglem widzą często eufemizm dekarbonizacji. Jak Pani ocenia proces odchodzenia od węgla – czy ten kierunek, tempo zmian i przyjęte strategie w tym zakresie wydają się Pani słuszne?

Nasze zasoby „czarnego złota” pomału się kończą. To, co zostało trudno jest wydobywać z uwagi na uwarunkowania terenowe lub nie cechuje się wystarczającą jakością. 

Wiemy też, że wielkoskalowe górnictwo węglowe przyczynia się do degradacji środowiska i zanieczyszczenia powietrza. Do tego dochodzą szkody w infrastrukturze i tkance miejskiej. Budynki grożące zawaleniem, zniszczone drogi, toksyczne hałdy – to tylko kilka pierwszych z brzegu przykładów. Weźmy choćby pod uwagę nie tak dawne wydarzenia z Trzebinii… 

Myślę więc, że rola górnictwa jako gałęzi zaopatrującej gospodarkę w surowce energetycne na dużą skalę dobiega końca. Zważywszy na to, co dzieje się w Unii Europejskiej, której jesteśmy członkiem, trudno marzyć o odwróceniu tego trendu.

Branży nie pomaga też to, że jest czuła na wahania koniunktury, a przez to w dużym stopniu nieprzewidywalna i zależna od czynników zewnętrznych takich jak fluktuacje rynków czy geopolityka. 

Szanuję oczywiście etos pracy górnika i rolę górniczego dziedzictwa – szczególnie tu na Śląsku, ale to niestety za mało by utrzymywać zakłady, które przestają być ekonomicznie efektywne. 

Czym innym jest natomiast tempo i forma transformacji – trzeba zrobić wszystko, aby przejście do gospodarki bezemisyjnej było możliwie łagodne, a jego ewentualne negatywne skutki dla regionów i pracowników ograniczone do niezbędnego minimum.

A czy wspomniana koniunktura geopolityczna nie zmienia jakoś tych rachub? Mam tu na myśli zapowiedzi prezydenta Trumpa dotyczące kontynuacji wydobywania węgla, czy to, co dzieje się w Chinach i Azji Południowo-Wschodniej, gdzie roczny wolumen eksploatacji oscyluje blisko historycznych rekordów.

W obecnej sytuacji, tj. przy złożach, które mamy, a także w kontekście polityki klimatycznej UE, węgiel może przetrwać jedynie jako surowiec rezerwowy, awaryjny.

Na pewno priorytet będą miały źródła „zielone” jak energia słoneczna czy wiatrowa (której rozwój notabene niesłusznie w Polsce zastopowano…). Gdzieś w dłuższej perspektywie do gry wkroczy też – miejmy nadzieję – polski atom.

Na zakończenie pytanie o mniejszym ciężarze gatunkowym. W ostatnim wywiadzie prof. Hardy-Góra zdradziła mi, że jej pasją jest wizytowanie nowych krajów (w jej gabinecie wisi mapa świata, która pomału zapełnia się kolejnymi pinezkami…), a urlopy najchętniej spędza w górach szusując na nartach. A jaka jest Pani recepta na udany odpoczynek?

Mimo, że jestem z definicji jednostką antysportową, również uwielbiam jeździć na nartach. Na co dzień natomiast chętnie spędzam czas w ogrodzie. Przez wiele lat, po okresach wytężonej pracy w górniczych spółkach to właśnie praca w ogrodzie pozwalała mi naładować baterie. Bo ja po prostu nie lubię się nudzić!

 

rozmawiał Marcin Hylewski

 

Menu




Newsletter


Biuletyn górniczy

Bieżący numer

img12

Górniczy Sukces Roku

View more
img12

Szkoła Zamówień Publicznych

View more
img12

Biuletyn Górniczy

View more


Partnerzy