Górnicza Izba Przemysłowo Handlowa

Polish Mining Chamber of Industry and Commerce

Biuletyn Górniczy 10 - 12 (362-364) październik - grudzień 2025 r.



Czy grożą nam przerwy w dostawach prądu? Rozmowa z prof. Stanisławem Tokarskim

Dwa dni temu w Muzeum Śląskim Pana wykład otworzył konferencję „Suwerenność zaczyna się na Śląsku: energia, bezpieczeństwo, przemysł”, która była poświęcona transformacji Śląska, ale też szerzej transformacji całego sektora paliwowo-energetycznego w Polsce i jej wpływie na tzw. suwerenność energetyczną. Jak Pan rozumie to pojęcie i dlaczego dzisiaj wydaje się tak ważne?

Poruszamy się zwykle w trójkącie trzech pojęć, które w ostatnich latach – szczególnie w kontekście regionalnych konfliktów zbrojnych – nabrały znaczenia. Dotychczas operowaliśmy głównie klasycznym pojęciem „bezpieczeństwa energetycznego”, zdefiniowanym zresztą w prawie energetycznym. Polega ono na stałej zdolności zasilania systemu energetycznego taką ilością energii, żeby zapewnić ciągłość jego funkcjonowania. 

Drugie pojęcie to „suwerenność energetyczna”. Weszło ono do obiegu w latach 60., gdy wskutek ekspansywnych działań wielkich światowych koncernów paliwowych w Ameryce Południowej, kilka państw (jak choćby Wenezuela) zostało pozbawionych zdolności normalnego funkcjonowania w obszarze energii. Pamiętajmy, że lata 60. i 70. minionego wieku to czas, gdy paliwa energetyczne miały kluczowe znaczenie dla gospodarki i rozwoju – zarówno ekonomicznego jak i społecznego. Termin, o którym rozmawiamy, używany był kolejno w odniesieniu do zasobów żywnościowych i powrócił z początkiem lat dwutysięcznych, kiedy pojawiły się zręby polityki klimatycznej Unii Europejskiej. Wówczas, poza celami klimatycznymi, zaczęto myśleć o „suwerenności energetycznej” jako pewnej niezależności czy konieczności posiadania „własnych” źródeł energii. Taki był punkt wyjścia europejskiej polityki klimatycznej. Jej twórcy zdawali sobie sprawę, że nie mamy na tyle paliw kopalnych, by czynić z nich – w perspektywie długoterminowej – filar wspólnotowej energetyki. Już wtedy zwyżkował ich import, co oznaczało, że w energię w jakimś stopniu musimy się zaopatrywać poza Unią. Tak powstała idea przejścia na paliwa odnawialne, która niosła za sobą obietnicę uniezależnienia się od konieczności zakupu surowców energetycznych u zewnętrznych dostawców. 

I wreszcie trzeci, niezwykle aktualny kontekst, czyli kwestia tzw. resilience, tj. odporności. Po blackoucie hiszpańskim Polskie Sieci Elektroenergetyczne wydały pakt „antyblackoutowy”, który mówi jak spowodować, żeby system był „odporny” na różnego rodzaju zakłócenia, w tym zarówno te zewnętrzne (wynikające np. z cyberataków) jak i wewnętrzne. Ale odporność może być również rozpatrywana szerzej. Mówi się o odporności systemu jako całości, jak i o odporności konkretnych rozwiązań i źródeł energii. Do odporności odwołuje się w końcu koncepcja energetyki rozproszonej. W tym przypadku chodzi o odporność (również w skali mikro) na różnego rodzaju wydarzenia powodujące przerwy w dostawach energii. Jeżeli, przykładowo, zbudujemy instalację obejmującą fotowoltaikę i magazyn energii to to uodparnia nas na możliwe dłuższe przerwy dostaw energii z sieci. Mimo różnic i niuansów wszystkie trzy pojęcia są ze sobą ściśle związane i w zasadzie trudno je dzisiaj rozpatrywać oddzielnie.


Podczas poniedziałkowej konferencji, wielokrotnie wiązano suwerenność energetyczną Polski z posiadanymi zasobami węgla i rolą, jaką mogą odegrać w okresie przejściowym do nowej, zielonej gospodarki. Zaskakująco w tym kontekście zabrzmiał głos prof. Andrzej Rzońcy, który dwukrotnie powtórzył, że górnictwo węglowe na Śląsku i w Polsce, jeżeli ma jeszcze jakąś wartość to tylko „historyczną”. Poza tym jest w zasadzie balastem dla całej gospodarki, który nie jest w stanie funkcjonować bez dopłat, a naddto winduje w górę ceny energii do jednych z najwyższych poziomów w UE. Czy zgadza się Pan z tą opinią?

Gdybyśmy żyli w uporządkowanym, bezpiecznym świecie, w którym wszystko albo większość rzeczy jest przewidywalna, to rozstanie się z górnictwem byłoby w miarę proste. Mamy w miarę jasny plan zastąpienia źródeł kopalnych źródłami odnawialnymi, mamy program wykorzystania mniej emisyjnego gazu dla produkcji energii elektrycznej, mamy też wizję wykorzystania magazynów energii (zarówno w wymiarze systemowym jak i „domowym”). Mimo to w tej układance ciągle kryje się szereg niewiadomych. Przykładowo, produkowaną energię możemy obecnie magazynować tylko krótkoterminowo, np. w tygodniowych przedziałach czasowych, co jest wystarczające dla zaspokojenia naszych potrzeb energetycznych przez większość roku, ale nie rozwiązuje to problemów w miesiącach „zimnych”, jak teraz w listopadzie, gdzie słońca jest niewiele. W tych warunkach trudno napełnić magazyny, a bez tego nie ruszymy z planowaniem w dłuższym okresie. Co więcej, żyjemy w czasach, gdzie na porządku dziennym są cyberataki, w sąsiedztwie toczą się działania wojenne, mamy w polityce zwrot w kierunku ruchów nacjonalistycznych, a także ograniczających globalną wymianę handlową. Otoczenie i warunki są niestabilne, przez co wszelkie prognozy, jakie mamy, są obarczone większym ryzykiem błędu w planowaniu. W innych warunkach byłbym skłonny z profesorem Rzońcą dyskutować na temat przyspieszenia dekarbonizacji…

Ponadto mam wrażenie, że w dyskusji o znaczeniu węgla (dla Polski i Śląska) mamy często do czynienia z pewnym niezrozumieniem. Nie sądzę, by można je było oceniać wyłącznie na podstawie tego, jaki wkład do krajowego PKB wnoszą spółki węglowe… To, że jest on paliwem „schodzącym”, jest oczywiste. Jego zadanie polega jednak na tym, że my go potrzebujemy bezwzględnie do tego, żeby zapewnić, po pierwsze, bezpieczeństwo energetyczne, po drugie, to minimum suwerenności energetycznej, na wypadek gdybyśmy nie mieli dostępu do gazu, który w tzw. pierwszej polityce energetycznej (dokument „Polityka energetyczna Polski do 2040 r.” przyjęty przez Radę Ministrów w lutym 2021 r. – przyp. M.H.) został wskazany jako kluczowe paliwo okresu przejściowego do gospodarki bezemisyjnej. Dokument ten powstawał jednak w zupełnie innych okolicznościach, w stabilnej sytuacji geopolitycznej. Stąd też w swoim poniedziałkowym wystąpieniu postawiłem tezę, że jeżeli będziemy przechodzić z energetyki konwencjonalnej opartej o paliwa kopalne, do energetyki odnawialnej, to pojawi się potrzeba bilansowania systemu, które nie może być oparte wyłącznie na gazie. Nie mamy gwarancji, że jego podaż zawsze będzie na tyle wysoka, by zaspokoić nasz popyt, mogą się pojawić problemy z dostawami, a niewykluczone, że jego ceny nagle poszybują w górę, jak się zazwyczaj dzieje, gdy druga strona wie, że jesteśmy od czegoś uzależnieni. Tak więc, zanim zamkniemy ostatnią elektrownię węglową, musimy mieć na pewno inną elektrownię, która będzie w stanie dostarczyć niezbędną energię elektryczną i moc regulacyjną do systemu. Aby zapewnić zatem ciągłość pracy krajowego systemu, niezbędne są wirujące moce węglowe i gazowe, które w sposób naturalny dostarczają tzw. „inercji” do systemu, jak i chemiczne magazyny energii.


Czyli w tym scenariuszu mogłoby nam grozić ryzyko blackoutów?

W takim scenariuszu mogłoby się wydarzyć któregoś dnia, że nie będziemy mieli na tyle gazu, ani energii zmagazynowanej, by utrzymać działanie systemu. W miesiącach jesienno-zimowych, w których zwykle przychodzą tzw. zgniłe wyże, kiedy źródła wiatrowe i słoneczne przez okres tygodnia dostarczają poniżej 1 GW mocy, a nam potrzebne jest ponad 20 GW, aby zapewnić działanie systemu. Nie mówię już o cenie gazu, ale jego dostępności, przy około czterech miliardach metrów sześciennych zdolności magazynowania i pierwszeństwie dla celów komunalnych w tym zakresie. Krótko mówiąc, jeśli tego gazu nie będzie albo nie będzie można go fizycznie dostarczyć do elektrowni (duży pobór spowoduje spadek ciśnienia w sieci przesyłowej), system przestanie pracować. I na tym polega rola węgla – bilansując system także elektrowniami węglowymi, możemy uniknąć takiej sytuacji. A jeżeli ten węgiel mamy przywieźć – tak jak gaz – ze świata (np. z Azji), to ja jestem zdania, że należy go wyprodukować w kraju, nawet jeżeli jego koszt produkcji będzie trochę wyższy.


Zostając na chwilę przy kosztach… Czy możemy dzisiaj w ogóle patrzyć na ekonomię i kwestie rentowności w oderwaniu od tego co dzieje się na mapie politycznej? W czasach napięć, kryzysów i turbulencji geopolitycznych – takich jak wojna Rosji z Ukrainą, rynki nie działają przecież w sposób leseferystyczny, a ceny strategicznych surowców niejednokrotnie dyktuje logika wzajemnych sojuszy…

Ekonomia jest ważna. Zakładam, że polityka klimatyczna nie zostanie drastycznie zmieniona czy cofnięta – ona będzie kontynuowana. Dla mnie jej głównym celem nie jest, mimo wszystko, klimat, tylko niezależność europejska, w odniesieniu do energetyki, również w sensie gospodarczym. Po prostu nie mamy paliw i musimy je kupować za granicą. Więc my dzisiaj jako kraj, jako gospodarka, z jednej strony musimy patrzyć na ślad węglowy w energii elektrycznej, bo to się przekłada na ceny produktów i zdolność ich zbywania na świecie, ale z drugiej strony nie możemy ignorować cen energii – one nie mogą być zbyt wysokie i oderwane od rzeczywistości. Do tego wszystkiego, stale należy mieć na uwadze zdolność zachowania integralności systemu i ciągłości jego pracy, a to kosztuje. Musimy zachować pewne rezerwy jeśli chodzi o paliwa kopalne, przynajmniej w okresie transformacji. Dzięki temu zmniejszamy ryzyko zapaści systemu energetycznego i zwiększamy poziom naszego bezpieczeństwa.


Wybiegnijmy nieco w przyszłość. Załóżmy scenariusz, w którym sytuacja geopolityczna się stabilizuje, Rosja i Ukraina zawierają rozejm itd. Czy w takiej sytuacji warto zmierzać do tego by cały krajowy (ale też europejski) system energetyczny opierał się o źródła odnawialne? Czy dywersyfikacja nośników energii sama w sobie nie jest wartością? Pytam o to również w kontekście ostatnich zapowiedzi Chin, które zamierzają wprowadzić restrykcje w eksporcie tzw. metali ziem rzadkich. Czy jeżeli ten scenariusz się ziści, będziemy w stanie rozwijać zieloną infrastrukturę energetyczną i czy… będzie się to jeszcze opłacać? 

Jeżeli chodzi o spokój na wschodzie czy zakończenie konfliktu to myślę, że mało kto chciałby go kontynuować, może poza lobby przemysłu wojskowego i osobami, które na tym konflikcie robią interesy. Natomiast nie sądzę, że wrócą normalne warunki w zakresie importu gazu ze wschodu – tutaj sytuacja się w miarę trwale odwróciła. 

Z drugiej strony, dzisiaj w infrastrukturze europejskiej (m.in. w Niemczech, Polsce i Holandii) już powstały gazoporty, zarówno stałe jak i pływające. Wszystko wskazuje na to, że będziemy skazani na import LNG i jego regazyfikację – trochę tak jak w przypadku paliw płynnych, które też sprowadzamy z innych krajów. 

Jeżeli założymy, że wschodniej flance NATO nastanie spokój, a konflikt nie będzie groził eskalacją na Morze Bałtyckie i Północne, to ryzyko problemów z transportem i dostawami gazu nie będzie wyceniane zbyt wysoko. To z kolei będzie wpływać na szybsze tempo wycofywania się z węgla i wzrost udziału gazu w miksie. 

Zresztą, mój postulat dotyczący bilansowania systemu w połowie na gazie, w połowie na węglu, zakłada pewną elastyczność. Czyli jeżeli mamy w miarę tani i dostępny gaz, to więcej energii (nie tylko w peakachbilansujących) produkujemy z gazu, co przekłada się na niższy ślad węglowy. Ale jeżeli ceny gazu rosną, to mając węgiel, zawsze możemy wykorzystać go jako kartę przetargową w negocjacjach z dostawcami gazu – zyskujemy możliwość wycofania się z nich gdy proponowane warunki nie będą satysfakcjonujące (lub gdy będą zaporowe). W ten sposób poniekąd ubezpieczamy się od konsekwencji zmian geopolitycznych i fluktuacji rynkowych, minimalizując ryzyko wspomnianych już blackoutów.


Większość polskiej opinii publicznej zgadza się z celami polityki klimatycznej Unii Europejskiej i akceptuje „zielony” kierunek zmian. Wątpliwości dotyczą natomiast kalendarza i tempa dekarbonizacji. Czy uważa Pan Profesor, że ten jest optymalny lub przynajmniej – w jakimś sensie – racjonalny?

W mojej opinii obecny konflikt pomiędzy Rosją i Ukrainą mocno zmienił reguły gry. Dziś wiemy – czego nie zakładaliśmy jeszcze kilka lat temu – że musimy zrezygnować z importu węglowodorów ze Wschodu (zrezygnować, nie ograniczyć…). We wszelkich rachubach i planach na przyszłość, należy uwzględnić te nowe okoliczności. Co zresztą nie jest żadnym precedensem. Rzeczywistość się zmienia i zmienia się stan naszej wiedzy, wobec czego plany i strategie należy odpowiednio modyfikować. 

Przypomnijmy sobie lata 90. XX wieku, gdy jako głównego wroga środowiska identyfikowano nie CO2 , tylko tlenki siarki, azotu, pył itd. Mówiono równolegle o niskiej emisji (piece domowe) i wysokiej emisji (kominy elektrowni), ale też łączonej z transportem emisji liniowej. Potem wahadło zaczęło wychylać się w stronę CO2, co znalazło wyraz w Protokole z Kioto, który wszedł w życie w 2005 r., oraz w Pakiecie energetyczno-klimatycznym UE z 2008 roku wprowadzającym regułę „3 × 20” (chodziło o redukcję o emisji gazów cieplarnianych, zwiększenie udziału energii produkowanej z OZE oraz zwiększenie efektywności energetycznej o 20%). W międzyczasie pojawiły się jednak: drugi pakiet klimatyczny, European Green Deal, Fit for 55, REPowerEU – ciąg regulacji wprowadzanych w zbyt małych odstępach czasu, by energetyka i przemysł mógł na nie skutecznie zareagować. 

Dlatego poruszamy się trochę dychotomicznie… Z jednej strony chciałoby się zamknąć elektrownie węglowe, których emisje są wbrew idei zielonej energetyki i europejską polityką klimatyczną, ale z drugiej strony obecnie nie możemy tego zrobić nie narażając się na dotkliwe skutki, o których mówiliśmy już wcześniej. Zwiększamy udział OZE w miksie energetycznym, ale musimy to robić w sposób kontrolowalny. 

W mojej ocenie, obecne tempo zmian może okazać się za szybkie. Cykle inwestycyjne w energetyce trwają od kilku do kilkunastu lat, wprowadzanie zmian z dnia na dzień czy z roku na rok jest w zasadzie nierealne.


Zmiany we wspomnianych dokumentach znajdują odzwierciedlenie w ewolucji Krajowego Planu Energii i Klimatu. W zaktualizowanej niedawno wersji cele klimatyczne zostały po raz kolejny wyśrubowane – zarówno w odniesieniu do roku 2030 jak i 2040, w obydwu prezentowanych scenariuszach…

Znowelizowany projekt KPEiK to wersja po konsultacjach publicznych z lipca tego roku. Redukcja emisji CO2 według założeń ma osiągnąć w 2030 r. w Polsce 53,9% na tle 55% w UE, w stosunku do roku referencyjnego. Osobiście uważam to za bardzo ambitny cel, który należałoby zbadać pod kątem tego, jakie będą skutki i koszty jego realizacji dla gospodarki. Niewykluczone, że w takiej analizie może się okazać, że te zobowiązania zewnętrzne są trudne do przeprowadzenia. Zdefiniowany w KPEiK wydatek rzędu 1100 mld jest ogromny. Może się okazać, że jeśli nawet znalazłyby się środki finansowe, to nie mamy na tyle firm wykonawczych. Na świecie w przyjętym horyzoncie czasowym nie wyprodukuje się potrzebnych nam urządzeń. Dzisiaj zamawiając turbiny gazowe, czeka się gdzieś 2-3 lata, a cykl inwestycyjny elektrowni gazowej to ponad 30 miesięcy. Więc mamy problem…


Czy powinniśmy wobec tego przyjmować KPEiK w obecnej wersji i czy możemy go w ogóle nie przyjąć? Termin na przyjęcie dokumentu minął w zeszłym roku, wskutek czego Komisja Europejska zaskarżyła Polskę do Trybunału Sprawiedliwości Unii Europejskiej (TSUE)…

KPEiK trzeba przyjąć, bo to jest nasze zobowiązanie jako członka Unii – nie różnimy się tu od innych państw. Kiedy w październiku poprzedniego roku ogłoszono kolejny projekt KPEiKu, odbyło się spotkanie z autorami tego planu w Krajowej Izbie Gospodarczej, w ramach której przewodniczę Komitetowi Energii i Polityki Klimatycznej. Przedstawiliśmy wtedy minister Zielińskiej nasze uwagi. Między innymi były one związane z prognozami wprowadzenia energetyki jądrowej na 2033 r. i wielkością produkcji energii w pierwszych latach funkcjonowania elektrowni jądrowej. Przyjęto – w mojej ocenie nadmiarowo – że będziemy potrzebowali 308 TWh energii, podczas gdy dzisiaj nasze zapotrzebowanie zamyka się 166-168 TWh. Założono więc ogromną elektryfikację wszystkiego w tempie, które jest nierealistyczne… 

Dziś mija rok, jesteśmy po kolejnych konsultacjach i według mojej wiedzy już niedługo Minister Energii przedstawi rządowi nowy KPEiK, który na koniec roku ma być formalnie przesłany Komisji Europejskiej. Myślę, że w końcu musimy go przyjąć, ale bardzo ważne jest, żeby zracjonalizowano w nim estymacje takich kwestii jak np. wielkość produkcji czy zapotrzebowania na energię. Krok w tę stronę został już zrobiony, bo obecnie mamy założenie na poziomie poniżej 280 TWh, a nie 308 TWh. Do weryfikacji jest też wielkość mocy zainstalowanych – w aktualnym projekcie planie jest to bodaj 155 GWh mocy, a według planów PSE najwięcej w 2040 r. będziemy potrzebowali 37 GW mocy regulacyjnych. Pytanie brzmi więc: jak dużo powinno być tego nadmiaru, żeby nie wydać pieniędzy na źródła, które nie będą bardzo mało produkować? To my wszyscy poniesiemy tego koszt w opłatach przesyłowych uwzględnionych w cenach energii… 


Wróćmy na chwilę do węgla, ale spróbujmy tym razem wyjrzeć poza europejski winkiel. Z dokumentów Międzynarodowej Agencji Energetycznej (MAE) wynika, że w 2024 r. wydobycie węgla osiągnęło historyczne apogeum, a obecny rok ma ten rekord jeszcze wyśrubować. Mocno – cytując polskiego klasyka – trzymają się Chińczycy, ale też Indie i Indonezja. Renesans węgla zapowiadał po wielokroć Prezydent USA Donald Trump. Świat idzie w innym kierunku niż Europa? 

Jak już wspominałem, Europa odchodzi od paliw kopalnych dlatego, że ich już nie ma. Wydobyła już wszystkie węglowodory, jakie były do wydobycia. W 2022 r., po inwazji na Ukrainę, po odcięciu czy ograniczeniu gazu rosyjskiego, rozważano w Holandii w Groningen uruchomienie nowej produkcji gazu na tamtejszych złożach. Mówiło się o około 10 mld metrów sześciennych. Szybko jednak okazało się, że uwzględniając ryzyka tąpań i zapaści gruntów, od pomysłu trzeba odstąpić. W przypadku resztek innych złóż, które mamy w Europie czy w Polsce scenariusz wydarzeń mógłby wyglądać ponownie. Nie mamy już pokładów węgla, które byłyby łatwo dostępne.

Moim zdaniem, interes Europy polega na uniezależnieniu się – w takich ilościach, w jakich jest to możliwe – od importu węglowodorów. Polską racją stanu jest natomiast, aby przechodząc na inne źródła energii, zrobić to w taki sposób żeby wykorzystać w okresie przejściowym elektrownie węglowe– do czasu aż będziemy mieć inne, równie efektywne, np. elektrownię jądrową. Nie ma tutaj wielkiej alternatywy, bo np. biomasy jako krajowego zasobu niestety nie mamy zbyt dużo. Ważne jest, żeby w miarę racjonalnie i zgodnie z naszym interesem zaplanować zmiany. Trzeba określić do kiedy i w jakiej ilości będziemy potrzebować węgla – tak jak próbowano to zrobić w PEP 2040, gdzie było zaplanowane, że w scenariuszu „business as usual” w 2040 r. potrzebne będzie ok. 19 mln ton, a w scenariuszu szybkiej dekarbonizacji 15,8 mln ton węgla. W 2021 r.przeprowadziliśmy w Głównym Instytucie Górnictwa badania eksperckie w tym zakresie, próbując zweryfikować założenia polityki energetycznej. Myślę, że określenie wielkości wydobycia na rok 2040, jest dzisiaj kluczowe. Ja tu widzę około 10 mln ton węgla, do których schodzimy w tym okresie. Zauważmy, że Niemcy mają zrezygnować z węgla do roku 2038. W procesach transformacyjnych my posuwamy się jakieś 10 lat za energetyką niemiecką, więc nie ma podstaw, żeby sądzić, iż jesteśmy w stanie podążać w tym samym tempie, tym bardziej że nie mamy na ten moment alternatywnych technologii. Jak sam Pan powiedział, ograniczenie dostępu do surowców ziem rzadkich potrzebnych do produkcji komponentów do magazynowania energii czy produkcji ze źródeł odnawialnych, też będzie mieć znaczenie w tym procesie. 


Zakładamy, że gaz i węgiel będą w okresie przejściowym stabilizować system energetyczny, ale chciałbym również zapytać o to, co nas czeka gdy ten okres dobiegnie końca, czyli w roku 2040. Jeżeli cały system energetyczny będzie oparty o źródła odnawialne, przez przeciwników Green Dealu określane chętnie „pogodozależnymi”, to czy będzie mógł on funkcjonować w sposób stabilny? Chodzi mi zarówno o naturę źródeł odnawialnych jak i obecny etap rozwoju technologicznego w tym sektorze.

Jeżeli popatrzymy na OZE generalnie to my bardzo szybko dojdziemy w okresie kwiecień-październik do takiego poziomu produkcji energii w tych źródłach, która będzie odpowiadała popytowi. Natomiast w miesiącach zimowych obecny stan rozwoju technologii magazynowania energii może okazać się problematyczny. W tamtym roku między końcówką listopada a początkiem grudnia mieliśmy okres zgniłego wyżu – przez ok. 10 dni produkcja energii ze słońca i wiatru była wówczas na bardzo niskim poziomie, poniżej 1000 MW łącznie. Wtedy system potrzebował 23-24 GW mocy. I trzeba było te gigawaty dostarczyć ze źródeł, które mamy, czyli z węgla, gazu, biomasy itd. Energii potrzebnej w takich sytuacjach nie umiemy obecnie zmagazynować. Hipotetycznie: gdybyśmy chcieli zmagazynować te 23-24 GW przez 10 dni przez 24 godziny na dobę to potrzebowalibyśmy ok. 500 tys. MWh pojemności magazynów energii. Te magazyny trzeba by naładować najpóźniej w październiku, by w kolejnych miesiącach móc zmagazynowaną energię wprowadzać do systemu. To jest nieracjonalne, to się nie opłaci, tego nikt nie zrobi. My dzisiaj możemy mieć kilka tys. MWh w magazynach, może dojdziemy do kilkunastu, ale to przecież kropla w morzu potrzeb… Energetyka jądrowa na pewno poprawi sytuację, ale to dopiero po 2040 r. Do tego czasu będziemy musieli się bilansować, co oznacza, że elektrownie węglowe powinny działać. Może nie będzie już kopalń w Polsce, ale nowe bloki węglowe zachowają zdolność techniczną do funkcjonowania po roku 2050. 


W swoim wystąpieniu w Muzeum Śląskim apelował Pan o „pewną racjonalność” w prowadzeniu transformacji. Jak i czy możemy poprawić transformację, skoro hamulec bezpieczeństwa nie wchodzi w grę? 

Nasz problem polega na tym, że Unia Europejska pożegnała się z węglem. Mechanizmy przygotowywane dla Polski są tak naprawdę ekstraordynaryjne. Dzisiaj główne postulaty jeżeli chodzi o energetykę, są takie, żeby uzyskać pewien status dla mocy, które stracą dofinansowanie z rynku mocy od roku 2028. W rynku mocy mają uczestniczyć tylko bloki, które emitują mniej niż 550 kg CO2/MWh, czyli praktycznie gazowe – węglowe wszystkie odpadły. Polska wystąpiła dwa lata temu do Komisji i uzyskała przedłużenie na stare bloki do 2028 r. PSE prowadzi aktualnie aukcje uzupełniające i część starszych bloków uzyska finansowanie na kolejne lata, aż do 2028 r. Trzeba jednak pamiętać, że będą pracować przez ok. 1000 godzin rocznie i mniej. Aby utrzymać taką moc przez kolejne lata, potrzebny jest inny mechanizm finansowy po 2028 r. Jeżeli taki blok będzie pracował przez 1/10 roku to nie zarobi na siebie. Mamy zatem na agendzie rozmów z Komisją Europejską wprowadzenie nowego mechanizmu rezerwy bilansowej czy strategicznej. Druga rzecz to ceny energii, które decydują o konkurencyjności gospodarki. W Komisji Europejskiej dyskutowany jest postulat wprowadzenia korytarza cen uprawnień do emisji dwutlenku węgla. Chodzi o to, aby z jednej utrzymać motywację do dekarbonizacji, ale jednocześnie, żeby ceny emisji nie podbijały do niebotycznych poziomów cen energii Aktualnie koszt wytworzenia jednej MWh w elektrowni węglowej to ok. 130 zł za paliwo i 300 zł za uprawnienie do emisji. Tańsza energia jest możliwa, a w dzisiejszych uwarunkowaniach, możliwa jest poprzez autoprodukcję prosumentów i związków energetycznych, zreformowany ETS, z ograniczeniem spekulacji na cenie uprawnień do emisji i najtańszą energię odnawialną z lądowych elektrowni wiatrowych.


Rozmawialiśmy głównie o tym, co z tą Polską, ale na koniec chciałbym zahaczyć jeszcze o lokalną perspektywę i zapytać… co z tym Śląskiem? Śląskiem, który bez mała pół wieku temu w tytule filmu Kazimierza Kutza został określony „ziemią czarną”… Czy na tej czarnej ziemi będzie życie po węglu?

Pomysłów na rozwój Śląska nie brakuje. Właśnie rozpoczął się cykl debat na temat przyszłości, które zainicjował Marszałek Województwa Śląskiego. Pierwsza na tapetę poszła energia. Ale wracając do tematu, mam taką oto refleksję: kiedy wracałem przez lata z rozmaitych delegacji, oglądałem z pokładów samolotów, przez szybę samochodu czy pociągu charakterystyczne dymiące kominy, które były znakiem rozpoznawczym Śląska. To był widok, który budził troskę… Wszyscy chcemy żyć w przyjaznym klimacie, bez dymiących kominów i smogu. Kierunek transformacji jest właściwy. Musimy tylko przeprowadzić ją w sposób ostrożny i odpowiedzialny, ograniczając także jej skutki dla rodzin i miast, które są silnie związane górnictwem. Musimy starać się próbować przejść ten proces transformacyjny w rozsądnym tempie – tylko wówczas będziemy mogli go uczynić na tyle sprawiedliwym społecznie, na ile to możliwe. 

Myślę przy tym, że mamy na Śląsku wiele pozytywnych przykładów, kiedy dla terenów i obiektów pokopalnianych udawało się znaleźć nową rolę i zmienić ich przeznaczenie, inwestując jednocześnie w rozwój. Mam tu na myśli chociażby uruchomienie Katowickiego Hubu Gamingowo-Technologicznego w miejscu, gdzie do niedawna fedrowała Kopalnia Węgla Kamiennego „Wieczorek”. To jest całkiem nowy obszar technologiczny. Zresztą, zaawansowane technologie zawsze lepiej wdraża się na obszarach, gdzie jest rozwinięta kultura przemysłowa, a to jest dokładnie przypadek Śląska, który wyróżnia się pod tym względem na tle innych polskich regionów.

Więc jeżeli chodzi o przyszłość, jestem dobrej myśli, ale intuicja podpowiada mi, że dokonujących się zmian nie da się sfinalizować zbyt szybko. Kopalnie i elektrownie jeszcze przez jakiś czas muszą nam służyć – są bowiem potrzebne po to, aby transformację całego systemu energetycznego w naszym kraju przeprowadzić skutecznie i w miarę bezpiecznie. I w takim sensie nie zgadzam się z prof. Rzońcą, że węgiel jest tylko przeszłością i balastem dla Śląska. 

Wierzę też, że Śląsk może stać się też centrum nowych technologii energetycznych. Mamy w regionie potencjał, zaplecze i kwalifikacje np. do produkcji stalowej komponentów wykorzystywanych w turbinach wiatrowych, tzw. „local content” dla energetyki jądrowej. Łatwiej taką produkcję uruchomić tutaj niż budować od podstaw na Pomorzu. I to jest otwarcie dla Śląska na czas „po węglu”.


Dziękuję za rozmowę.

 

rozmawiał Marcin Hylewski

Partnerzy