Górnicza Izba Przemysłowo Handlowa

Polish Mining Chamber of Industry and Commerce

Biuletyn Górniczy 1 - 3 (353-355) styczeń – marzec 2025 r.



O kobietach w górnictwie, nauce,  dekarbonizacji i… turystyce. Rozmowa z prof. Moniką Hardygórą 

Pani Profesor, potoczne skojarzenia łączą górnictwo z tężyzną, siłą i pracą fizyczną, a to z kolei przymioty przypisywane tradycyjnie mężczyznom. Rozpoczynając cykl wywiadów poświęconych kobietom polskiego górnictwa, wypada zapytać na ile ten stereotyp znajdował pokrycie w rzeczywistości gdy zaczynała Pani karierę zawodową, a na ile pozostaje aktualny dzisiaj. Czy przez ostatnie dekady zwiększyła się liczba kobiet zatrudnionych w branży wydobywczej?

Choć potoczne skojarzenia z sektorem dotyczą zwykle postaci górnika, którym jest mężczyzna pracujący fizycznie z kopaliną, najczęściej głęboko pod ziemią, górnictwo to także to, co dzieje się na powierzchni – w zakładach pracy, przedsiębiorstwach, instytutach badawczych i na uczelniach, a tam kobiet było od zawsze więcej. U nas na pierwszym roku było siedem pań na 70 osób studiujących na kierunku. Za wyjątkiem jednej, która urodziła dziecko i obroniła się rok później, wszystkie ukończyły studia w terminie, co było zdecydowanie wyższym odsetkiem niż w grupie mężczyzn. Mało tego, wszystkie, o ile mi wiadomo, pozostały w branży i doskonale radziły sobie na rynku pracy, odnosząc wiele zawodowych sukcesów. Nie jest więc tak, że drzwi górniczego świata pozostawały dla kobiet zamknięte…

Obecnie na kierunku górniczym obserwujemy u nas – na Wydziale Geoinżynierii, Górnictwa i Geologii Politechniki Wrocławskiej – zacieranie się wzorców zainteresowania naukami górniczymi według płci. Proporcje kobiet-studentek i mężczyzn-studentów są raczej wyrównane, nawet jeśli w poszczególnych latach szala wychyla się w jedną bądź w drugą stronę.

Co sprawiło, że zdecydowała się Pani związać swój zawodowy los właśnie z górnictwem? Czy wybierając kierunek studiów i stawiając pierwsze kroki w branży, towarzyszyły Pani wątpliwości lub obawy dotyczące jej „maskulinizacji”, związanych z tym stereotypów itd.?

Zaskoczę Pana. Moim pierwszym, wymarzonym wyborem jeśli chodzi o kierunek studiów była... fizyka teoretyczna. Koleżanka z liceum mierzyła w nauki filologiczne. Efekt? Obie poszłyśmy na górnictwo (śmiech)! Mając niespełna 18 lat, wszystko zmienia się jak w kalejdoskopie, a świat mieni się tysiącem możliwości. Nie zawsze za tymi młodzieńczymi wyborami idą jakieś głębsze praktyczne motywacje. W moim przypadku one zaczęły działać nieco później, a związane były z miejscem zamieszkania. Pochodzę z i wychowywałam się w Legnicy, gdzie działała Huta Miedzi „Legnica”. Od początku lat 60., swoje macki w rejonie zapuszczał potężny Kombinat Górniczo-Hutniczy Miedzi, czyli obecny KGHM. Pamiętajmy, że branża górnicza notowała wtedy dynamiczny rozwój i była kluczowa dla polskiej gospodarki, zaś młodych kusiła wizją szans zawodowych…

A wspomniany stereotyp? Cóż, chyba nie było z nim większych problemów. Może dlatego, że tu, na Dolnym Śląsku, stereotyp górniczych rodzin, gdzie on fedruje głęboko pod ziemią, a ona zajmuje się dziećmi i gospodarstwem domowym i tak dalej, nie zakorzenił się (jak miało to miejsce w Zagłębiu Dąbrowskim i na Górnym Śląsku). Być może w jakimś stopniu zdecydował o tym fakt, że u nas występował większy odsetek ludności napływowej, nie było więc transmisji pewnych tradycji i wzorców z dziada pradziada.

Słyszałem, że sympatie górnicze budziły się w Pani także w związku z uprawianym hobby, nawet jeśli ten związek nie od razu wyda się naszym czytelnikom oczywisty…

Ma Pan zapewne na myśli trekking górski, który rzeczywiście był jedną z moich ówczesnych pasji. W szkole jeździłam chętnie na obozy wędrowne, chodziłam dużo po Sudetach i Bieszczadach.

I owszem – choć dla kogoś to może być paradoks – góry również kierowały moją uwagę w stronę kopalin. Człowiek zachwycał się dumnie piętrzącymi się nad ziemią masywami skalnymi i zastanawiał nad ich budową oraz tym, co w sobie kryją, z czego się składają, a także nad tym, co ciekawego dzieje się pod powierzchnią. Wtedy też dużo mówiło się o pierwszych lotach na księżyc. Otwierała się – nawet jeżeli bardzo odległa – perspektywa górnictwa kosmicznego. Te naiwne może impulsy wyzwoliły w moim przypadku prawdziwie naukowe zainteresowanie tematem.

Gdy wizja studiów w zakresie nauk o górnictwie nabrała kształtów, przyszła kolej na wybór placówki. Dlaczego padło na Politechnikę Wrocławską?

Początkowo celowałam w Akademię Górniczo-Hutniczą w Krakowie, która uznawana była wtedy za wiodący ośrodek w specjalizacji górniczej w całym kraju. Wkrótce potem zaczęły docierać do mnie głosy, że nauki górnicze równie prężnie rozwijają się na pobliskiej Politechnice Wrocławskiej… Długo nie trzeba było mnie przekonywać.

Studia chyba okazały się strzałem w dziesiątkę, skoro od razu po ich ukończeniu zdecydowała się Pani na doktorat…

To przyszło raczej naturalnie. Od studiów już wiedziałam, że moja przyszłość jest w branży górniczej. Ja zostałam na uczelni, a koleżanka, która mierzyła w filologię, po jakimś czasie została dyrektorem kopalni odkrywkowej w Australii. Jak widać, miejsca dla kobiet w górnictwie nie brakowało, jeżeli wykazywały w tym kierunku zainteresowania i decydowały się nabyć niezbędne kompetencje.

Porozmawiajmy chwilę o Pani zainteresowaniach naukowych. Na pierwszy plan wysuwa się tu transport przenośnikowy w kopalniach. Skąd pomysł na specjalizację akurat w tej problematyce?

Systemy transportowe to niezwykle ważny aspekt funkcjonowania kopalni, nawet jeśli naukowo pozostaje niekiedy w cieniu innych tematów. Od czasu studiów doktoranckich moja uwaga koncertowała się przede wszystkim na kluczowym elemencie przenośnika, czyli tzw. taśmie przenośnikowej. Awaria przenośnika oznacza dla zakładu górniczego ciężkie pieniądze. Stąd pomysł, by wypracować rozwiązania technologiczne, które zwiększą wytrzymałość taśm i zredukują ryzyko awarii. Akcent padł przede wszystkim na najsłabsze ogniwo, które zwykle szwankowało, a były nim połączenia taśmowe. Problematyce trwałości taśm poświęciłam liczne badania, ale też udało mi się uzyskać szereg patentów.

Warto również wspomnieć, że początkowo wiele uwagi poświęcaliśmy w zakładzie problemowi palności taśm, co było czynnikiem pożarowym w kopalniach. Zaproponowaliśmy szereg ulepszeń ograniczających ryzyko zapłonu.

Gdyby miała Pani wskazać swoje największe naukowe osiągnięcie, byłoby to…

Trudno wskazać tutaj jakiś jeden konkret, ale gdybym musiała, to chyba padłoby na zwieńczone sukcesem starania o wybudowanie od podstaw laboratorium taśm przenośnikowych na naszym wydziale. Wymagało to spełnienia wielu wyśrubowanych norm i wymagań. Laboratorium jest zatwierdzone przez Polskie Centrum Akredytacji (PCA) i Wyższy Urząd Górniczy (WUG) jako podmiot dopuszczony do wydawania opinii w przedmiocie taśm przenośnikowych. Utrzymanie infrastruktury wymaga jednak ciągłych starań. Akredytacje, konserwacja, audyty – to nasza codzienność, a to tylko wierzchołek góry lodowej. Nowe stanowiska laboratoryjne pozwalają jednak pracować nad nowymi rozwiązaniami, optymalizować obecne, a także przeprowadzać testy.

Podobno w kuluarach studenci mówili o Pani „harda góra”… Jest Pani wymagającym nauczycielem?

Wymagam od siebie i od innych, bo tylko tak możemy iść do przodu, ale raczej nie miałam nigdy problemów z relacjami ze studentami i doktorantami. Przeciwnie, przeważnie były one bardzo dobre. Zawsze byłam otwarta i starałam się pomagać w rozwoju. Dydaktyka jako taka przez cały czas plasowała się wysoko na mojej liście priorytetów. Prowadzenie zajęć i kształcenie młodych adeptów nauk górniczych, a także obserwowanie ich wzrostu oraz późniejszych sukcesów, od lat sprawiały mi wiele radości. 

Przez długi czas łączyła Pani aktywność naukową z wykonywaniem analiz i ekspertyz dla biznesu. Czy któryś z tych żywiołów był dla Pani ważniejszy i jak udawało się je godzić? 

Od młodości chciałam być inżynierem i miałam ambicję, aby to, co robię, miało jakąś wartość praktyczną. W nauce również orientowałam się głównie na badania stosowane, często wykonywane dla przemysłu albo wynikającego z jego potrzeb. Tak rodziły się wynalazki, patenty, a także idea uruchomienia wspomnianego laboratorium. Raczej widzę mosty niż podziały między tymi dwoma światami. W naszej branży duże podmioty przemysłowe jak KGHM mają własne komórki badawcze, co świadczy o tym, że potrzebują badań naukowych.

No właśnie! Przez 7 lat piastowała Pani stanowisko Prezesa KGHM Cuprum. Może pokusi się Pani o porównanie, jak nauka funkcjonuje w korporacji, a jak w murach uczelni? Jakie są najważniejsze różnice?

Pion naukowy w KGHM prowadzi głównie badania, które wpisują się w zapotrzebowanie tej konkretnej placówki. Podejrzewam, że podobnie dzieje się w innych komórkach naukowych działających w strukturach podmiotów przemysłowych czy firm z innych branż na wolnym rynku.

Wielką zaletą była jednak łatwość pozyskiwania projektów i uczestniczenia w nich. Przykładowo, na uczelni projekty zagraniczne (współfinansowane np. ze środków Funduszu Badawczego Węgla i Stali czy Horyzontu Europa) wymagają często pozyskania partnerów w postaci prywatnych firm, spółek itd. W tych stosunkach uczelnie czy instytuty przyjmują więc w pewnym sensie rolę petenta. KGHM i podobne podmioty reprezentują drugą stronę stołu – to do nich bowiem wpływają takie propozycje, niekiedy mogą w nich wprost przebierać…

Jeśli chodzi o drugą stronę medalu, nie da się ukryć, że duże spółki skarbu państwa są przedmiotem wpływów politycznych, co najlepiej obrazuje rotacja kadr w zarządach gdy wahadło polityczne wychyla się w wyniku wyborów w odwrotną stronę…

Dodatkowo, w świecie akademickim mamy pewien etos związany z dydaktyką, przekazywaniem wiedzy i kształceniem studentów. W sektorze prywatnym zasadniczy kurs jest na wyniki i rozwój firmy.

Niejednokrotnie słyszałem w ostatnich latach opinie, że nauka w Polsce jest niedofinansowana i nie nadąża za biznesem, który w większym stopniu odpowiada za rozwój technologiczny. To tylko stereotyp czy jednak jest coś na rzeczy?

Rzeczywiście mimo wielu punktów wspólnych między nauką i biznesem, pod względem finansowym to jednak inne bajki. Boleśnie widać to po liczbie młodych ludzi, którzy mimo ewidentnych predyspozycji naukowych wybierają karierę w przemyśle, przeważnie z przyczyn płacowych… Dobrze to widać w ostatnich latach po liczbie osób rezygnujących ze studiów doktoranckich. Dlatego tak ważne jest, by obok pozostawiających sporo do życzenia wynagrodzeń zasadniczych, angażować młodych naukowców do udziału w grantach i projektach. Pozyskiwanie grantów to jednak równie ciężki kawałek chleba, a do tego również czynnik płacowej niestabilności – nie możemy mieć pewności, że każdy złożony wniosek grantowy otrzyma finansowanie.

Nie powiedziałabym natomiast, że przemysł jest bardziej zaawansowany technologicznie, choć niektórzy mogą mieć takie wyobrażenia. Być może zresztą utrudniają one inicjowanie współpracy między nauką i przedsiębiorstwami z branży?

Nauce brakuje marketingu i siły przekonywania, czy może w grę wchodzi także element biurokracji i zawiłe procedury?

To ostatnie na pewno nie pomaga, szczególnie że dla firm często liczy się czas. Wolą mieć coś szybciej, nawet płacąc za to więcej, niż otrzymać rozwiązanie wyższej jakości, ale w odległej perspektywie czasowej i po spełnieniu licznych wymagań i formalności.

Promocja na pewno jest, ale chyba brakuje też trochę tradycji i kultury synergii nauki i przemysłu, tak jak ma to miejsce np. w Niemczech, gdzie spora część doktoratów powstaje we współpracy z firmami, co ułatwia wdrażanie wyników badań w praktyce. Za Odrą naukowcy cieszą się również większym zaufaniem, przez co firmy chętniej finansują badania.

Była Pani dyrektorem Instytutu Górnictwa, trzykrotnie dziekanem Wydziału Geoinżynierii, Górnictwa i Geologii Politechniki Wrocławskiej, prorektorem Politechniki Wrocławskiej, a przez siedem lat pozostawała Pani także u steru Centrum Badawczo-Rozwojowego KGHM Cuprum we Wrocławiu. Jak wspomina Pani ten czas i jak odnalazła się Pani w kierowniczych rolach?

Gdy zostawałam dyrektorem Instytutu Górnictwa, byłam młodym adiunktem, więc było to z pewnością wielkie wyzwanie. Przejęłam jednak instytut bardzo dobrze prowadzony, ze sprawnie działającą administracją, dzięki czemu mogłam dalej prowadzić badania oraz skupić się na działaniach promocyjnych. Wierzyłam, że ponieważ gros naszych badań miało praktyczny, stosowany charakter, uda nam się pozyskać zlecenia z sektora prywatnego. Objeżdżałam wtedy popularnym „maluchem” różne placówki i kopalnie, głównie te związane z wydobywaniem surowców skalnych. Wręczałam ulotki, rozmawiałam, przekonywałam, czasem po prostu pozwalałam się zapamiętać. Odwiedziłam także kombinat KGHM, co zaowocowało długotrwałą współpracą. Bliskie relacje wywiązały się też ze Zjednoczeniem Przemysłu Węgla Brunatnego i Elektrownią we Wrocławiu. Po latach, gdy kopalnie zaczęły funkcjonować jako odrębne jednostki, relacje z przemysłem trzeba było często budować od nowa. Już jako dziekan wydziału miałam więc co robić…

Prezesura w CUPRUM to już inne czasy. Był to na pewno okres intensywnego wdrażania się w stricte biznesowe podejście. Sporym wyzwaniem okazała się nauka rachunkowości, czym na Politechnice zajmuje się kwestura. Na uczelni sprawy toczą się swoim tempem, ludzie sobie wzajemnie pomagają, a tu nie ma chwil do stracenia, dodatkowo trzeba wykazać się sporą niezależnością. Zostałam więc poniekąd rzucona na głęboką wodę, ale dość szybko udało mi się zaadaptować. Pomogły bez wątpienia doświadczenia z kierowania instytucjami naukowymi. Wspólnym mianownikiem była na pewno potrzeba utrzymywania relacji z różnymi ludźmi oraz budowania sieci kontaktów. Zawsze zresztą byłam otwarta na rozmowę i kontakt z drugim człowiekiem, więc nie przychodziło mi to trudno. Dość wspomnieć, że w mojej pierwszej kadencji dziekańskiej uczestniczyłam w siedemnastu barbórkach! W CUPRUM też tych kontaktów było wiele i raczej dobrze to wspominam.

Chciałbym, abyśmy pomówili chwilę także o tym co dzieje się w polskim górnictwie. W ostatnim trzydziestoleciu nie do poznania zmienił się jego krajobraz. U progu transformacji ustrojowej było kluczową gałęzią przemysłu, a dziś niektórzy widzą w nim coś w rodzaju skansenu, którego rola jest (lub niedługo będzie) jedynie historyczna. Jak ocenia Pani te przeobrażenia?

Cóż, jeśli chodzi o węgiel, to perspektywy są dość jednoznaczne. Nie mamy już wiele łatwo dostępnych złóż, a wydobywanie tych leżących na dużych głębokościach nie opłaca się ekonomicznie, abstrahując już od trudności technologicznych i względów bezpieczeństwa (wiele złóż położonych jest pod terenami z gęstą zabudową miejską). Bogdanka to dziś jedyna kopalnia węgla, która pozostaje rentowna. Złoże „Szczerców” w Bełchatowie wyczerpie się za siedem, może osiem lat. Jest jeszcze JSW z węglem koksującym o krytycznym znaczeniu gospodarczym. Koniec wydobycia węgla na skalę przemysłową zdaje się jednak nieunikniony. Tym bardziej że w wielu przypadkach można go taniej importować. Na świecie, m.in. w Australii i RPA, wydobycie jest o wiele tańsze, co nie wynika tylko z braku regulacji prawnych, którym podlegają producenci europejscy, ale także z atrakcyjności tamtejszych złóż, położonych w wielu przypadkach płycej, w lepszych warunkach geologicznych, często eksploatowanych odkrywkowo. My z takich złóż czerpaliśmy bardzo obficie przez ostatnie dekady, przez co teraz są na wyczerpaniu…

Pamiętajmy jednak, że górnictwo to nie tylko „czarne złoto”. Miedź i surowce skalne można ciągle wydobywać i dużo się w tym temacie dzieje, zarówno w KGHM, jak i w innych, prywatnych zakładach, gdzie możliwości przybywa.

A rola węgla jako surowca awaryjnego, który przyczynia się do poprawy bezpieczeństwa energetycznego, szczególnie w sytuacjach kryzysów jak pandemia COVID-19 czy wojna w Ukrainie? Może tutaj jest jakaś nadzieja?

Niewątpliwie warto dywersyfikować źródła energii i to być może jest jakaś furtka, ale pamiętajmy, że obecnie dopłacamy do wydobycia i będziemy musieli dopłacać coraz więcej. Dla wielu ludzi mieszkających na Górnym Śląsku, związanych z branżą węglową, to może mieć sens, jednak jak długo będzie udawało się przekonać do tego konceptu szersze kręgi społeczne, tego nie wiem.

Jak ogólnie ocenia Pani przebieg procesu transformacji energetycznej? Czy przyjęty model transformacji rzeczywiście jest najlepszym z możliwych?

Z mojego punktu widzenia największym problemem jest brak stałej strategii dekarbonizacji. Pomysły na likwidację węgla ciągle się zmieniają. Brakuje spójności w dokumentach unijnych, ale także porozumienia ponad podziałami w naszym kraju. Każda władza ma inną koncepcję, a niejednokrotnie tych koncepcji jest kilka w obrębie jednego obozu, a nawet jednego rządu…  

Jak odpoczywa profesor Hardygóra? Czy to prawda, że w przerwach między prowadzeniem badań, wykonywaniem ekspertyz i kierowaniem instytucjami wdrapała się Pani na pięć pięciotysięczników?

Góry towarzyszą mi odkąd pamiętam. Byłam w Himalajach i na Kilimandżaro, niedawno wróciłam z mniejszego trekkingu w Dolomitach. Od pół wieku jeżdżę też na nartach – przez większość życia na czarnych, obecnie na czerwonych (śmiech). Na mapie, którą Pan widzi za moimi plecami, oznaczam kraje, które już miałam przyjemność odwiedzić – nie mogłabym żyć bez turystyki. Obecnie na liczniku mam ponad 120 państw i… ponad 100 kopalń. Dodam, że zawsze wykorzystywałam urlop do ostatniego dnia. To daje nie tylko radość, ale też pozwala po powrocie pracować z pełną energią.

Strzelam, że kolejne wyprawy są już zaplanowane – może uchyli Pani rąbka tajemnicy?

Tym razem będzie to mały trekking w Szwajcarii, a turystycznie w okresie wakacyjnym planuję odwiedzić pięć republik dawnego ZSSR w Azji.

Życzę zatem udanych wojaży i dziękuję za rozmowę!

 

rozmawiał Marcin Hylewski

Menu




Newsletter


Biuletyn górniczy

Bieżący numer

img12

Górniczy Sukces Roku

View more
img12

Szkoła Zamówień Publicznych

View more
img12

Biuletyn Górniczy

View more


Partnerzy