Dekarbonizacja polskiej energetyki nabiera tempa. Deklaracje przedstawicieli spółek energetycznych jasno wskazują, że sektor górniczy tracić będzie w tym sektorze kolejnych odbiorców dla fedrowanego w kopalniach węgla. W tym kontekście zwraca uwagę projekt zakładający dekarbonizację „od węgla do atomu”, czyli przekształcenie wybranych „węglówek” w elektronie jądrowe. Taka transformacja miałaby ograniczyć wydatki na uruchomienie nowych „atomówek”, a jednocześnie umożliwić zagospodarowanie pracowników zatrudnionych dotychczas przy obsłudze bloków węglowych.
Produkcja energii z węgla to sposób na straty. Koncerny bez sentymentów
Przypadek elektrowni Rybnik można uznać za symbol i zarazem zapowiedź. To swoisty symbol polityki koncernów energetycznych, które w imię własnych wyników finansowych coraz szybciej prą do rozbratu z węglem.
– Nie mamy innego wyjścia. Z punktu widzenia rynkowego nie ma uzasadnienia ekonomicznego dla jej dalszej pracy – tak o rybnickiej „węglówce” w trakcie październikowego posiedzenia Parlamentarnego Zespołu ds. Energetyki oraz Transformacji Energetycznej i Górniczej w Polsce mówił Paweł Stępień, dyrektor departamentu inwestycji Polskiej Grupy Energetycznej.
– Źródła, które w koszcie produkcji są drogie poprzez koszt emisji CO2 czy koszt paliwa są wypychane z rynku energii elektrycznej. Na produkcji jednej MWh tracimy 200 złotych na samym koszcie zmiennym, nie wspominając o koszcie stałym i kapitałowym – przyznał przedstawiciel PGE, tłumacząc powody, dla których grupa PGE (a ściślej mówiąc PGE Górnictwo i Energetyka Konwencjonalna) chce już z końcem przyszłego roku wygasić w Rybniku produkcję energii elektrycznej z węgla, a w sierpniu 2026 r. – także ciepła, zastępując bloki węglowe budowanym właśnie blokiem parowo-gazowym, największą w Polsce i jedną z większych w Europie tego typu instalacją. Z górniczego punktu widzenia oznaczać to będzie eliminację z rynku dużego odbiorcę, konsumującego rocznie 1,5 mln ton węgla. Niemało, zwłaszcza jeśli wpisać to w kontekst spadającej sprzedaży i wydobycia, a także „starego jak świat” kłopotu z odbiorem przez energetykę krajowego węgla.
O Rybniku jest dzisiaj głośno, lecz sygnały płynące z branży energetycznej nie pozostawiają wątpliwości co do tego, że takich sytuacji będzie w najbliższym czasie więcej. Zwłaszcza wobec nadchodzącego w przyszłym roku schyłku funkcjonowania aukcji w ramach rynku mocy, będącego dla elektrowni węglowych swego rodzaju „premią za gotowość”. To właśnie dzięki niemu swoje „200-tki” utrzymywała Grupa Tauron. W przyszłym roku jednak aż 10 z 12 bloków 200 MW Tauronu zostanie takiego wsparcia pozbawionych i władze koncernu nie pozostawiają złudzeń jak zareagują na ten fakt.
– Gdy rynek mocy wygaśnie, zasadność ekonomiczna funkcjonowania tych jednostek nie będzie miała miejsca. Te jednostki bez rynku mocy będą wyłączone. Ta zmiana to nie jest kwestia przyszłości, ale kwestia czwartego kwartału tego roku, pierwszego kwartału przyszłego roku – jasno stwierdził podczas odbywających się w Katowicach Energy Days Grzegorz Lot, prezes Grupy Tauron. Jak wyjaśnił dwie pozostałe 200-ki objęte będą rynkiem mocy do roku 2028 i „do tego czasu będą funkcjonowały”, bo przy pracy w granicach 1000-2000 godzin rocznie „nie ma możliwości, żeby pokryć koszty i uzyskać jakąś marżę na energii elektrycznej”.
Zdaniem prezesa Lota sprawa najbliższej przyszłości wyglądałaby zupełnie inaczej, gdyby mechanizm rynku mocy został utrzymany na kolejne kilka lat, co zresztą energetycy proponowali. Zamiast tego będą roczne aukcje uzupełniające, w których o wsparcie zabiegać może 41 jednostek z całego kraju.
– Część wygra i otrzyma wsparcie na kolejny rok, a część nie. Z moich analiz wynika, że jednostki, które nie otrzymają tego wsparcia, zostaną wyłączone – ocenił prezes Tauronu.
A gdyby tak w miejsce bloku węglowego uruchomić reaktor jądrowy? Trwają takie analizy
I w takim właśnie kontekście do dyskusji publicznej coraz części przebija się pomysł adaptacji kończących swój żywot elektrowni węglowych na elektrownie jądrowe, co oficjalnie określane jest analizą potencjału transformacji „coal-to-nuclear” w Polsce (a bardziej urzędniczo jako „sformułowanie planu dekarbonizacji krajowej energetyki na drodze modernizacji z wykorzystaniem reaktorów jądrowych generacji III/III+ oraz IV”).
Ramy naukowe dla takich analiz stanowi program „DeSire”. Jego liderem jest Politechnika Śląska, ale wśród partnerów znajdziemy także Ministerstwo Klimatu i Środowiska, Energoprojekt-Katowice, Instytut Chemii i Techniki Jądrowej, czy Instytut Sobieskiego. W toku prowadzonych prac oceniany jest potencjał techniczny, ekonomiczny, poziom akceptowalności społecznej oraz przygotowania kadr dla takiej transformacji.
Podstawowym argumentem na rzecz prowadzenia w ogóle takich studiów jest… program polskiej energetyki jądrowej. Zakłada on bowiem budowę w naszym kraju od 6 do 9 GW zainstalowanej mocy jądrowej, a tymczasem łączna moc trzech reaktorów, które jako pierwsze mają stanąć w Choczewie na Pomorzu, wynosić ma 3,7 GW. Wniosek jest oczywisty – konieczne będą kolejne bloki jądrowe. Otwartą kwestią pozostaje jedynie ich lokalizacja. A że przez ostatnie miesiące wokół tematu budowy elektrowni atomowej w Koninie panowała (i do tej pory tak naprawdę nie opadła) istna „mgła informacyjna”, więc tym bardziej pole do takiej dyskusji istnieje.
– Kolejna lokalizacja powinna być lokalizacją śródlądową, gdyż wiele ogólnych, niekorzystnych aspektów uda nam się pokonać. Bardzo bym sobie życzył, aby odczarować pogląd, że atom może się wydarzyć tylko w północnej części Polski. On się może wydarzyć także w południowej części Polski. Co więcej, może się wydarzyć także w pewnej odległości od największych aglomeracji. Te aglomeracje potrzebują nie tylko energii, ale także pracy – stwierdził podczas jednej z sesji w ramach Energy Days prof. Łukasz Bartela z Wydziału Inżynierii Środowiska i Energetyki Politechniki Śląskiej.
Program „DeSire” ma się zakończyć w przyszłym roku. W pierwszej jego fazie analizowano 23 potencjalne lokalizacje, w drugiej mowa jest już o ośmiu (w dotychczasowych rozmowach z uczestnikami projektu można było usłyszeć m.in. o Bełchatowie, Opolu, Kozienicach, Jaworznie, ale też Łagiszy, Łaziskach, Rybniku, czy Połańcu).
Ścieżka „coal to nuclear” to także optymalizacja kosztów i szansa na zatrudnienie dla pracowników
Zdaniem urzędników z Ministerstwa Przemysłu przeprowadzone analizy wykazały, że transformacja „coal to nuclear” pozwoliłaby na kilkuprocentowe oszczędności w stosunku do inwestycji realizowanej od podstaw, co przy ogólnych kosztach idących w dziesiątki miliardów złotych może przełożyć się na kwoty rzędu setek milionów złotych. Jak wskazuje Wojciech Wrochna, Pełnomocnik Rządu do Spraw Strategicznej Infrastruktury Energetycznej oraz sekretarz stanu w Ministerstwie Przemysłu:
– To bardzo dobry kierunek. Technologicznie zastąpienie w systemie elektrowni węglowych elektrowniami jądrowymi ułatwia proces inwestycyjny. Nie musimy budować potężnych linii, które będą wyprowadzać moc z tych elektrowni, bo one są już gotowe. To obniża koszty systemu, a w konsekwencji ogólne koszty energii elektrycznej. Kolejną rzeczą jest to, że z perspektywy ciągłości pracy systemu pozwala to na w miarę efektywne zagospodarowanie i wykorzystanie mocy węglowych tak długo, aż pojawi się energetyka jądrowa w systemie i w płynny sposób zastąpi możliwość dostarczenia mocy do systemu. Jedne i drugie typy elektrowni są elektrowniami, które mogą pracować systemowo i stabilizować pracę systemu, więc to jest również rozwiązanie dobre z perspektywy systemowej. I wreszcie jest to rozwiązanie dobre dla regionu i dla kraju dlatego, że możemy w sprawny sposób zastępować tych, którzy dzisiaj pracują w szeroko rozumianym sektorze wydobycia i zagospodarowania węgla kamiennego pracą w sektorze technologicznie wysoko rozwiniętym energetyki jądrowej.
Na opłacalność takiej transformacji zwracają uwagę także przedstawiciele firmy Bechtel (to właśnie ona razem z Westinghouse Electric Company ma zbudować na Pomorzu pierwszą w Polsce elektrownię jądrową). Leszek Hołda, prezes Bechtel Polska przywołuje w tym kontekście wyniki amerykańskich analiz wskazujących, że miejsca, gdzie dziś pracują elektrownie węglowe, są bardzo korzystne do lokalizowania elektrowni jądrowej.
– Po pierwsze jest to optymalizacja kosztów infrastruktury towarzyszącej – cały przesył jest gotowy, drogi dojazdowe, potencjalnie kolej. Około 30 proc. tych kosztów można zoptymalizować poprzez taką lokalizację. Po drugie, zasoby ludzkie. De facto wszystkie zasoby, które są i pracują w elektrowni węglowej, mogą być wykorzystane w elektrowni jądrowej. Pojawiają się też nowe role, które są lepiej płatne, więc zwiększa się atrakcyjność danego miejsca jako miejsca pracy. Po trzecie, zwiększa się przychód na mieszkańca i przychód z podatku – wyliczał Bechtel.
– Widzieliśmy na świecie kilka takich przypadków, że zamykano elektrownię węglową, w okolicy była elektrownia jądrowa i operator podkupił tych zwalnianych ludzi, trochę ich podszkolił i teraz pracują w tej elektrowni jądrowej – przyznał w trakcie tej samej dyskusji Andrzej Sidło, radca ministra z Departamentu Energii Jądrowej Ministerstwa Przemysłu.
Oczywiście z wszystkich tych przytoczonych powyżej argumentów nic nie musi wyniknąć. Mogą – jak wiele innych wcześniej – pozostać w sferze pomysłów „ciekawych, ale nie realizowanych”. Nawet sami orędownicy transformacji „od węgla do atomu” podkreślają, że kluczowe decyzje w tej kwestii powinny należeć do operatora sieci elektroenergetycznych. Z drugiej strony waga tych argumentów i ranga stojących za tymi analizami podmiotów każą jednak potraktować je poważnie.
Michał Wroński, dziennikarz regionalnego serwisu SlaZag.pl
Górnicza Izba Przemysłowo - Handlowa
ul. Kościuszki 30; 40-048 Katowice
Tel. 32-757-32-39, 32-757-32-52,
32-251-35-59
e-mail: biuro@giph.com.pl