Do niedawna Tarnogórska Fabryka Urządzeń Górniczych "Tagor" budowała swą ekonomiczną pomyślność na kontraktach z kopalniami. To one "połykały" do 95 proc. tutejszej produkcji. Obecnie 1/3 produkcji skierowana jest do pozagórniczej klienteli.
Firma należy oto do "wielkiej czwórki" głównych wytwórców obudów zmechanizowanych, dopełniając je elementami górniczej obudowy indywidualnej (stojaki, stropnice).
Wraz z dławieniem wydobycia, uwiądem inwestycji, zwłaszcza zaś - pogłębianiem się finansowej nędzy górnictwa, te tradycyjne parantele z atutu przedzierzgnęły się w zgryzotę i dla "Tagoru" nastały chude lata. Jeszcze w 1995 i w 1996 r. przedsiębiorstwo miało się jako tako, ostatecznie wychodząc na plus. To, co zdarzyło się w zeszłym roku, można by natomiast nazwać prawdziwym "tąpnięciem" w buchalterii. - Fabryka zwieńczyła go bardzo poważną stratą finansową - enigmatycznie konstatuje nowy lokator dyrektorskiego gabinetu, Michał Garus, acz woli nie wymieniać głównych winowajców, dobijających wtedy tarnogórzan swoją niewypłacalnością. Stawiając rzecz jasno: przedsiębiorstwo znalazło się na krawędzi bankructwa. W "Tagorze" poleciały głowy.
Henryk Staliga, prezes zarządu, grupującej 30 udziałowców (wytwórców obudów, maszyn oraz urządzeń automatyki i elektroniki), spółki o nazwie Porozumienie Producentów Maszyn Górniczych, trudne położenie większości firm okołogórniczych tłumaczy także swoistym echem eksportowego krachu, jaki po 1989 r. rozsadził dawne "demoludowskie" powiązania gospodarcze. Jedno po drugim wymienia przedsiębiorstwa, które przedtem "tłoczyły" za granicę 50 proc. i więcej swoich produktów. Dziś próbuje się odbudowywać ekspansję polskich maszyn górniczych m. in. w Rosji, Kazachstanie, Chinach, na Ukrainie i Białorusi, wreszcie - w Indiach, niemniej wciąż nieprzezwyciężoną przeszkodą jest problem rozliczeń. Płatności gazem, produktami spożywczymi, papierem, celulozą, solami potasowymi są więc wymuszonym realiami surogatem normalnych obyczajów handlowych. Mityguje je w dodatku wciąż wysoki stopień ryzyka, zatem i spora powściągliwość finansistów w odniesieniu do kredytowania i asekurowania nawet szczególnie atrakcyjnych transakcji.
Wytwórców maszyn - w ich dość powszechnym mniemaniu - dobijał strategiczny kupiec. Pogrążały się w biedzie - wymienia się te ciężary -w następstwie wymuszonej aprobaty wydłużonych terminów zapłat, rezygnacji z należnych odsetek za zwłokę, wreszcie - udzielania spółkom węglowym poręczeń kredytowych. "To w wyniku, dokonanej za sprawą ówczesnego rządu, restrukturyzacji zadłużenia w 1993 r. - końcem kwietnia br. alarmował premiera Jerzego Buzka prezes Staliga - fabryki utraciły w postępowaniach układowych znaczną część środków finansowych bezpowrotnie. W wyniku tego, do chwili obecnej, nie były w stanie dokonać technicznej restrukturyzacji zaplecza wytwórczego i zorientować produkcji na inne obszary, niż przemysł wydobywczy". W konkluzji Staliga zabiega u premiera o ochronę na krajowym rynku polskich producentów maszyn górniczych, o rozciągnięcie nad zwalnianymi pracownikami tej grupy przedsiębiorstw parasola osłon socjalnych, tak, jak dzieje się to w kopalniach, wreszcie o rządowe gwarancje dla transakcji eksportowych o podwyższonym ryzyku, czyli zwłaszcza dla kontraktów z partnerami z Rosji, Ukrainy i Kazachstanu. Ten handicap miałby trwać do 2002 r., tj. w okresie, na jaki jest obliczone wdrażanie reformy górnictwa.
Wiceminister gospodarki, Jan Szlązak odpowiadał na tę suplikę imieniem premiera dość powściągliwie. Wyraźnie dał do zrozumienia, że adresatami osłon socjalnych są górnicy dołowi i próżno liczyć na ich rozciągnięcie także na inne grupy pracowników, przejrzyście uciął też marzenia o protekcjonizmie i udzielaniu producentom maszyn gwarancji rządowych dla zagranicznych transakcji. "(...) Najbardziej skuteczną formą ochrony dla polskich producentów - konstatował końcem maja br. - jest wysoka jakość oferowanych urządzeń i konkurencyjna cena ich zbytu, a także ścisła współpraca z odbiorcami maszyn górniczych". Szlązak dodaje, że skoro topnieje popyt na rynku górniczym, to menedżerowie tych firm powinni reagować na tę prawdę racjonalnie, czyli albo eksportować swój produkt, albo "uciekać" w inne dziedziny wytwórczej aktywności.
Brutalna prawda jest taka: nikt nie będzie się roztkliwiał nad firmami słabymi, które nie są w stanie sprostać rynkowym regułom gry. Otwarcie wyznaje ją także Eugeniusz Kuczka, prezes zarządu katowickiego Przedsiębiorstwa Eksporu i Importu "Kopex" S.A., a więc prestiżowej centrali handlowej, od 36 lat eksportującej polskie maszyny i urządzenia górnicze. Kuczka zamyśla otóż utworzyć konsorcjum, zdolne "skutecznie rywalizować w przetargach z zagranicznymi konkurentami". Obok "Kopexu" i dobrego banku widzi w tej organizacji gospodarczej mniej więcej pięć fabryk maszyn górniczych, legitymujących się doskonałym standingiem finansowym. Szef "Kopexu" uważa , że w gospodarce rynkowej nie ma miejsca na sentymenty i quasi-charytatywną aktywność. - Nie możemy być - rozkłada ręce - ratownikiem dla firm, które są po prostu słabe. Zdaniem Eugeniusza Kuczki na rynkach wschodnich istnieje bardzo duży popyt na polskie maszyny i urządzenia górnicze i warto zabiegać tam o lukratywne kontrakty. Owszem - potwierdza - zasadniczym problemem są zgryzoty z finansowaniem handlowych operacji, acz - dodaje - iż co najmniej kilka krajowych i zagranicznych banków, w tym mających swe przedstawicielstwa w Rosji i na Ukrainie, jest zainteresowanych kredytowaniem tych transakcji.
Prawdę, że najlepiej liczyć na siebie, respektuje również dyrektor Garus z "Tagoru". Filozofia nowego zarządu przedsiębiorstwa, uosabiającego mieszankę "świeżych głów" i doświadczenia oraz pozytywnej rutyny, jest w największym skrócie taka: przezwyciężyć kiepską spuściznę ubiegłorocznego fiaska finansowego i uciec od sytuacji, całkowicie podporządkowującej los firmy górniczym obstalunkom.
"Tagor" zawarł już ugodę bankową, powstrzymującą wiszący dotąd nad fabryką nóż egzekucyjnej gilotyny. Dopiero co zgromadzenie innych wierzycieli przedsiębiorstwa przystało na zaproponowany im układ i prawdopodobnie w lipcu wiodące doń postępowanie zostanie zatwierdzone przez sąd. Obie okoliczności dają firmie tak potrzebny jej finansowy oddech. Ma on sprzyjać przekopaniu "chorej" organizacyjnej struktury fabryki, nade wszystko zaś - wpasowaniu się z produkcją w rzeczywiste potrzeby rynku. Inżynier Garus perspektywy firmy łączy zwłaszcza z nowymi odbiorcami tutejszych konstrukcji spawanych, wśród których wymienia górnictwo miedzi, stocznie, przedsiębiorstwa zaangażowane w budowę autostrad, wreszcie gminy, użerające się ze skutkami ubiegłorocznej powodzi. Nowe dziedziny aktywności nie oznaczają, rzecz jasna, ucieczki od tradycyjnego, węglowego kontrahenta, niemniej zarząd "Tagoru" woli rolę kooperanta dla możnych maszynowego interesu i prestiżowych eksporterów, niż bezpośredniego dostawcy, ociągających się z płatnościami, krajowych kopalń. W każdym razie, już po paru miesiącach dyrektorowania Michała Garusa zwrot ku innym obszarom rynku jest zauważalny gołym okiem: prawie jedna trzecia produkcji "Tagoru" idzie do pozagórniczej klienteli, a pod koniec roku ta proporcja może sięgnąć pół na pół, a kto wie, czy nie będzie jeszcze bardziej atrakcyjna.
- Odkładając na bok zobowiązania, płynące z zawartej ugody bankowej i postępowania układowego - z optymizmem liczy dyrektor Garus - kontrakty już realizowane i te w ostatniej fazie negocjacji pozwalają wierzyć w wybicie się przedsiębiorstwa na plus już w tym roku.
|